MIROSŁAW MIKOŁAJCZYK i jego droga do przestworzy ...
15.06.2000
- Z tego co wiem pochodzi Pan z Warszawy. Co przywiodło Pana do Mielca ?
- Do Mielca przyjechałem w zasadzie za rodzicami. Mój ojciec pracował w latach
trzydziestych w PZL Warszawa. W 1939 roku otrzymał służbowe przeniesienie do PZL
Wytwórni Płatowców Nr 2 w Mielcu i w marcu tegoż roku rodzice moi przyjechali do
Mielca. A ja, po ukończeniu szkoły w Warszawie, na wakacjach dołączyłem do nich.
Od tego czasu jestem związany z Mielcem...
W rok później (w 1940 roku) podjąłem pracę w mieleckiej wytwórni lotniczej.
Według przedwojennych założeń miałem podjąć naukę w szkole przyzakładowej i
uczyć się zawodu. Ale wojna wszystko przekreśliła. Więc jak to już wspomniałem,
w 1940 roku zacząłem pracować i jako uczeń przyuczałem się do zawodu. Skierowano
mnie od razu na produkcję, uczyć się na tokarza. Moim nauczycielem zawodu był
wysiedleniec z Poznańskiego i wraz z nim przepracowałem około roku. Nie byłem
zadowolony z tej pracy, bo była ona straszliwie monotonna. Robiliśmy tysiące
jednakowych detali, do znużenia. Na przykład: jak zaczęliśmy obrabiać ramiona
łoży silnikowych samolotu He-111 to robiło się tego tysiąc sztuk. Jak zrobiliśmy
lewe łoża, to zaczynaliśmy robić prawe. Do monotonności tej pracy dochodził
jeszcze smród, głównie chłodziwa. Trzeba było także uważać przy obróbce detali z
elektronu, aby nie wywołać pożaru. Po prostu nie leżała mi ta robota...
Udało mi się załatwić zmianę pracy i przeniosłem się na montaż podzespołów
lotniczych He-111. Robiliśmy dolną kabinę strzelca do tego samolotu – do 1942
roku. W tymże roku przyszedł pewnego razu mistrz – Niemiec z kierownikiem i
polecił:, ty, ty i ty z zapasem bielizny masz się jutro zameldować na stacji
gotowy do wyjazdu. Wśród tych wyznaczonych na deportację do Rzeszy byłem również
i ja. Byłem przerażony, bo nie była to jakaś tam delegacja służbowa w celu
przyuczenia się do pracy przy takim czy innym wyrobie lotniczym, lecz normalna
wywózka, co znaczyło dla mnie, młodego człowieka długotrwałą rozłąkę z rodziną.
Do tego uciec nie bardzo mogłem, choć taką możliwość miałem, gdyż wyjechałbym do
Warszawy, ale przecież mój ojciec pracował wówczas w fabryce i rodzina byłaby
represjonowana. Zresztą mistrz – Niemiec od razu zastrzegł: uważaj, nic nie
kombinuj, bo twój ojciec tu pracuje. A ojciec miał na utrzymaniu całą naszą
rodzinę...
Tym właśnie sposobem w kwietniu 1942 roku, nie z własnej woli, znalazłem się w
Niemczech. Próbowałem się dowiedzieć gdzie nas wywożą. Z lakonicznych informacji
dowiedziałem się, że mieliśmy jechać do fabryki lotniczej w Rostocku – centrali
koncernu lotniczego E. Heinkla. Ale ponieważ alianci zbombardowali Rostock, więc
trafiliśmy do fabryki Heinkla w Oranienburgu pod Berlinem. Tam znalazłem się w
międzynarodowym dużym obozie pracy. W niedużej odległości od nas mieścił się
obóz koncentracyjny. W fabryce trafiłem do skrzydlarni, gdzie pracowałem sześć –
osiem miesięcy, ale ponieważ pracowników – Niemców zabrali na front, więc
zostałem skierowany na montaż ostateczny. Tam udało mi się nauczyć jeździć
samochodem, a ponieważ Niemcy poszukiwali ludzi do roboty na starcie dlatego
zgłosiłem się. Ale z bardzo istotnego powodu. Otóż na montażu ostatecznym
pracowałem przy regulacji zasłonek silnika, zasłonek chłodnicy oleju i zasłonek
chłodziwa – występowało tam trzy rodzaje tych regulacji, które robiłem z kolegą
Francuzem. Robiliśmy także przy rurach ogrzewania krawędzi natarcia na
skrzydłach, którymi szło ciepłe powietrze z silników. Trzeba było te rury owijać
watą szklaną i specjalnym bandażem. Praca ta była bardzo uciążliwa, a po jej
wykonaniu na rękach mieliśmy same rany. Stąd też z radością razem z Francuzem
„wyrwaliśmy” się na start.
Tam pracowałem głównie przy ciężkich bombowcach He-177. Pamiętam, że kierowano
nas także do wykonywania określonych robót przy He-219, w ograniczonym zakresie,
m. in. zakładaliśmy na nich urządzenia radarowe. Dodać tu należy, że podstawowym
produktem fabryki w Oranienburgu były samoloty He-177. Produkowano też różne
podzespoły lotnicze, głównie skrzydła i opierzenie do He-111 i Ju-88.
W Oranienburgu przebywałem do 27 kwietnia 1945 roku, kiedy to oddziały Armii
Radzieckiej i naszego Wojska Polskiego nas oswobodziły. Zanim do tego doszło,
została zbombardowana fabryka i przyfabryczne lotnisko. Produkcję przerwano. Nas
przerzucono do innych fabryk i na różne lotniska. Ja trafiłem na północ Niemiec,
na duże lotnisko, gdzie w hangarach montowaliśmy He-177 i je uzbrajano. W wolnym
czasie naprawialiśmy uszkodzone samoloty. Pracowaliśmy pod przymusem praktycznie
na okrągło, dzień i noc. Nawet brano nas do tankowania paliwa i oleju, oprócz
zakładania uzbrojenia. Obsługiwano tam też Messerschmitty , Focke-Wulfy i nocne
myśliwce, które przylatywały w celu uzupełnienia wyposażenia. Później skierowano
nas do demontażu He-177.
- Do Polski wrócił Pan...
- Dosłownie wróciłem do Mielca 10 maja 1945 roku. Przez Poznań, Łódź, Warszawę,
Lublin do Sandomierza. Z Sandomierza do Mielca przyszedłem pieszo. Samochodów
jeździło mało, bo Rosjanie świętowali jeszcze zakończenie wojny. Dlatego nawet
nie próbowałem zatrzymać jakiegoś samochodu. Niemniej nieprzyjemny incydent
spotkał mnie w Padwi, gdzie napotkany chłop, który zabrał mnie na furmankę,
powiedział, że z Mielca Niemcy wywieźli znaczną część ludzi, a resztę Rosjanie.
Bloki zniszczone... Dodał, że nie mam po co wracać do Mielca. Przeraziłem się
bardzo, a nawet trochę załamałem. Miotały mną różne myśli. Wracać do Warszawy ?
Choć tam, w Warszawie, gdzie mieszkała rodzina zastałem same gruzy (później się
okazało, że w tych gruzach mieszkała nasza rodzina). Gdzie się udać ? Może do
Poznania, do znajomych. Siadłem więc na rowie, przemyślałem to wszystko i
zdecydowałem się jednak iść dalej, do Mielca. Z ciekawości...
Doszedłem do Chorzelowa, a tu widzę samoloty są na lotnisku, latają. Idę dalej,
a ponieważ, że ze mną w Niemczech był z Chorzelowa Tadeusz Kozłowski, więc
postanowiłem go odszukać, bo z Oranienburga żeśmy się rozproszyli w różne
strony, a każdy do Polski wracał na własną rękę. Trafiłem do Kozłowskich. Pani
Kozłowska po powitaniu mówi: idź szybko do domu, bo matka się o ciebie niepokoi.
Opowiedziałem o tym chłopie z Padwi. Reakcji na to nie muszę tu chyba
przytaczać... Udałem się na przełaj, przez piaszczystą wydmę (gdzie obecnie jest
stadion) i mało brakowało a straciłbym tu, w Mielcu życie. Okazało się bowiem,
że Rosjanie mieli tam magazyn amunicji i teren wokół zaminowali. I ja się na te
miny pchałem. W ostatniej chwili okrzykami ostrzeżono mnie. Wycofałem się,
obszedłem ten teren z daleka i przez przejazd kolejowy dotarłem na bloki.
Skierowałem się do bloku 26, gdzie wcześniej mieszkaliśmy, ale na szczęście
spotkałem tam brata, który poinformował mnie, że rodzice przenieśli się do 16
bloku, do większego mieszkania (miałem jeszcze czterech braci i siostrę).
Zacząłem pracować...
- Podjął Pan pracę w mieleckiej fabryce ?
- Tak, tam poszedłem do pracy. Zdałem w Rzeszowie egzamin na prawo jazdy
samochodowe i w ten sposób zostałem kierowcą. Na starcie wtedy dla mnie roboty
nie było. Remontowano wówczas w fabryce rosyjskie „Jaki” i „Peszki”. Jeździłem
więc przez kilka miesięcy samochodem jako kierowca. Aż dostałem powołanie do
wojska. W dokumentach miałem skierowanie do szkoły pilotażu i mechaników
lotniczych w Zamościu, ale nic z tego nie wyszło. Trafiłem, bo miałem prawo
jazdy, do broni pancernej do Szczecina. Prawie trzy lata spędziłem tam w pułku
czołgów. Po powrocie z wojska skierowano mnie do garażu samochodowego fabryki.
Noc i dzień za kierownicą, nie odpowiadała mi ta praca, dlatego postarałem się o
przeniesienie na montaż. Wtedy właśnie zaczęła się produkcja samolotów CSS-13 i
tam na montażu pracowałem przy kadłubach. W 1948 roku przeniesiono mnie na
start, gdzie zajmowałem się CSS-13, „Jakami” i „Peszkami”. Moja praca polegała
m. in. na regulacji silników, a zasadniczo przygotowywaliśmy tam te samoloty do
oblotów. Po pewnym czasie skierowano mnie do Aeroklubu Mieleckiego, w celu
obsługi głównie wyciągarki szybowcowej (poniemieckiej). Praca była bardzo
ciężka, od wczesnego rana do późnego wieczora, tak całe lato. Jakich szybowców
używano ? Przede wszystkim poniemieckich typu „SG”, z polskich dostaliśmy
później „Salamandry”. Jako pierwszy mechanik lotniczy w historii Aeroklubu
obsługiwałem wyciągarkę szybowcową, a poza tym zajmowałem się także utrzymaniem
w sprawności aeroklubowego sprzętu latającego. A młodzieży latać uczyło się
wtedy bardzo dużo. Dodatkowo zajmowałem się w Aeroklubie spadochronami. Byłem
bowiem układaczem spadochronów po odpowiednim kursie w Starej Miłosnej. Po
pewnym czasie działalność lotnicza Aeroklubu trochę osłabła, więc wróciłem do
pracy na starcie. Latałem na samolocie zakładowym „Coudron”, pilotowanym przez
Ludwika Lecha – pilota oblatywacza. Wylatałem z nim około 60 godzin. Na początku
lat pięćdziesiątych, gdy przestałem latać na „Coudronie”, przez pewien czas
pracowałem na starcie. Zaczęła się produkcja „Migów”...
- Co Pan wie o zamiarze produkcji w Mielcu samolotów typu „Jak” z napędem
odrzutowym ?
- Niewiele. Nie miałem z nimi do czynienia, niemniej wiem, że koło H-3 stała
mała hala tzw. „trzy daszki” i w niej znajdowały się prototypy, najpierw
odrzutowego „Jaka” a później „Migów”. To wszystko było odpowiednio zabezpieczone
i nie było dostępne dla osób postronnych. Dodam tu, że pracowałem wtedy na
montażu, bo rozwiązano na pewien czas wydział startu. Prace, które normalnie
wykonywali mechanicy startu przy różnych typach samolotów, przy pierwszych
„Migach” wykonywali mechanicy wojskowi. Ale trwało to dość krótko i z powrotem
utworzono wydział startu, a ja wróciłem tam do pracy.
- Później były „Migi”...
- Tak, nauczyliśmy się je obsługiwać i przygotowywać do oblotów. Kierowałem
wtedy piętnastoosobową brygadą, co wówczas było bardzo odpowiedzialnym zadaniem.
Obowiązywał nas plan produkcji, a nałożone zadania musiały być w określonym
czasie wykonane. Przy „Migach” pracowaliśmy praktycznie „na okrągło”, na czym
cierpiały głównie nasze rodziny. Dodam, że były przecież takie okresy kiedy to
miesięcznie start opuszczało około sześćdziesiąt samolotów odrzutowych typu
„Mig”. Dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych produkcja „Migów” zdecydowanie
zmalała, a my wróciliśmy do jakiejś normalności. Wówczas to w fabryce podjęto
produkcję samolotów An-2, które produkowano również w dość dużych seriach. Udało
mi się wtedy ukończyć szkołę średnią, zdać maturę, a po odpowiednich egzaminach
otrzymałem licencję mechanika pokładowego i mogłem latać na An-2 do różnych
krajów. Latałem m. in. do Afryki (Sudan, Egipt), do Francji, Anglii i Holandii.
Praktycznie od 1961 roku na An-2 wylatałem 5,5 tysiąca godzin. Trochę świata się
więc zwiedziło...
- Czy przy innych typach samolotów produkowanych w WSK „PZL Mielec”, jak na
przykład TS-8 „Bies”, TS-11 „Iskra”, M-15, M-18 „Dromader” czy M-20 „Mewa” też
Pan pracował ?
- W bardzo ograniczonym zakresie pracowałem na przykład przy obsłudze M-18
„Dromader”. Głównie zajmowałem się An-2, praktycznie do 1990 roku, kiedy to
przeszedłem na emeryturę, po pięćdziesięciu latach pracy.
- W ostatnich latach Pana nazwisko w Mielcu i okolicy znane jest z działalności
w Stowarzyszeniu Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę. Może parę zdań powie
Pan na ten temat...
- Skąd to się wzięło ? Otóż na początku lat dziewięćdziesiątych zaczęło się dość
dużo mówić o jakimś zrekompensowaniu pracy przymusowej Polaków w czasie II wojny
światowej na rzecz III Rzeszy. Pamiętam, że zorganizowano wówczas spotkanie z
inicjatywy Pana mgr Jana Jemioło (nauczyciela Zespołu Szkół Technicznych w
Mielcu). Poszedłem na to zebranie (odbyło się ono w sali ZST) i tam zaczęliśmy
się organizować. Przewodniczącym Zarządu Stowarzyszenia w naszym rejonie wybrano
wtedy Jana Jemioło, a ja wszedłem do jego sześcioosobowego kierownictwa. Tak
działaliśmy do 1992 roku, kiedy to sprawy odszkodowań i dopłat do emerytur stały
się przedmiotem negocjacji z Niemcami. Powstała Fundacja „Polsko-Niemieckie
Pojednanie” po spotkaniu premiera Mazowieckiego z kanclerzem Kohlem. Doszło w
Rzeszowie do zjazdu zarządów terenowych, gdzie dokonano wyboru Zarządu
Wojewódzkiego Stowarzyszenia. Pan Jan Jemioło wszedł do Wojewódzkiej Komisji
Rewizyjnej jako jej przewodniczący, a ja zostałem przedstawicielem na rejon
mielecki i członkiem Zarządu Wojewódzkiego Stowarzyszenia. Od tego czasu,
tułając się po różnych budynkach i pomieszczeniach w Mielcu do dzisiaj
prowadzimy działalność na rzecz osób wywiezionych w latach wojny i okupacji do
III Rzeszy na roboty przymusowe. Będąc w „DAMM-ie”, nawiązaliśmy ścisłą
współpracę ze Związkiem Żołnierzy – Górników Represjonowanych w Latach 1949 –
1959 (którego Prezesem Zarządu Regionu Mielec jest Pan mgr inż. Jerzy Kazana) i
urzędowaliśmy tam na przemian w jednym pomieszczeniu. Ta współpraca trwa nadal,
gdyż obecnie również w budynku przy ulicy Biernackiego 1 (dawny hotel 100) także
wspólnie korzystamy z jednego pomieszczenia.
- Czy zainteresowanie działalnością Stowarzyszenia, zwłaszcza ze strony
poszkodowanych (i ich rodzin), było duże ?
- Tak, był okres, że było bardzo duże. Nadmienię, że duża ilość zainteresowanych
złożyła u nas wymagane przepisami ustawy dokumenty potwierdzające deportację do
Rzeszy. Ale i wielu osobom – ze względu na brak dokumentów, nie udało się
potwierdzić swojej pracy przymusowej w III Rzeszy. Pragnę dodać, że ustawa mówi
tylko o osobach deportowanych z Polski w czasie okupacji na roboty przymusowe do
Niemiec. Natomiast na pewno przykre jest to, że świadczeniami nie objęto osób
represjonowanych tu, na ziemiach polskich pod zarządem okupanta, kierowanych do
różnych obozów pracy i ich filii. Do dziś przychodzą do mnie rozgoryczeni ludzie
przymuszani przez okupanta do pracy w rolnictwie, w cegielniach itp. Takich
obozów pracy, podobozów itp. w Mielcu i regionie było kilka, m. in. powiązanych
organizacyjnie z obozem w Pustkowie. Także byli pracownicy Flugzeugwerk Mielec
zgłaszają się z roszczeniami, gdyż uważają, że to co otrzymywali za pracę od
okupanta nie było odpowiednie do ich morderczego nieraz wysiłku. Uznając
słuszność ich roszczeń, niestety, ale nie mamy możliwości udzielenia im pomocy.
Nie ma bowiem odgórnej decyzji o zbieraniu dokumentów od tychże ludzi oraz
kryteriów dokumentowania ich pracy oraz represjonowania przez okupanta. Jest to
na pewno przykre i niesprawiedliwe, gdyż na przykład więźniowie obozu w
Pustkowie byli – jak wiadomo z relacji, być może nieraz gorzej traktowani jak ci
co byli na robotach w III Rzeszy. Jeżeli ktoś chce, to ja mu podaję adresy do
Fundacji i władz wojewódzkich Stowarzyszenia, gdzie ma możliwość interweniowania
w swojej sprawie. Dodam tu, że dużo zamieszania narobiło niejasne przekazywanie
problematyki odszkodowań przez środki masowego przekazu, wzbudziło to w
poszkodowanych złudne nadzieje, gdyż ludzie interpretowali to tak jakby każdemu
poszkodowanemu w czasie wojny i okupacji należało się odszkodowanie lub inne
świadczenie pieniężne. A tak w rzeczywistości nie jest i daleka jest droga do
tego aby tak się stało.
- Wróćmy może jeszcze do okresu Pana pobytu w Oranienburgu. Czy utrzymuje Pan
kontakty z innymi więźniami tego obozu ?
- Tak, utrzymuję kontakty z Poznaniakami, bo w obozie było ponad 400 chłopców z
Poznańskiego. Cztery lata temu przysłali mi oni zaproszenie na zjazd koleżeński.
Pojechałem na ten zjazd, odnowiłem wojenne znajomości, a w rezultacie, w
ubiegłym roku zaproszono mnie na tzw. „wycieczkę wspomnień” – do Oranienburga.
Zostaliśmy zaproszeni przez Biuro Historyczne z Berlina. Z przedstawicielami
tego Biura spotkaliśmy się w Berlinie, a później pojechaliśmy do Oranienburga
(odbudowanego po wojennych bombardowaniach). Pojechaliśmy też na miejsce, gdzie
w czasie wojny zlokalizowany był nasz obóz . Zakład lotniczy od powojennych lat
tam już nie istnieje, został sam plac, a na terenie lotniska uratował się tylko
jeden hangar. Uczestniczyliśmy w odsłonięciu obelisku upamiętniającego
zamordowanych i zmarłych w Oranienburgu. Po powrocie do Berlina, w Biurze
Historycznym, poproszono nas o zrelacjonowanie swojego pobytu w obozie pracy w
zakładach lotniczych Heinkla w Oranienburgu. Byli bardzo zainteresowani naszymi
wspomnieniami, pisała o nas też niemiecka prasa. Dodam, że utrzymuję kontakty z
niemieckimi historykami, z Berlina i Oranienburga, których interesują dzieje
zakładów koncernu lotniczego E. Heinkla.
- Ostatnio, w maju, doszło do uroczystego odsłonięcia tablicy upamiętniającej
śmierć wielu z wywiezionych na roboty przymusowe do III Rzeszy w kościele pod
wezwaniem Świętego Mateusza w Mielcu.
- Tak, ta myśl powstała po moim pobycie w Poznaniu oraz po odsłonięciu podobnej
tablicy w tym kościele przez Związek Żołnierzy – Górników Represjonowanych w
Latach 1949 – 1959. Przy pomocy Starostwa, Urzędu Miejskiego i naszych kolegów
ze Stowarzyszenia, zebraliśmy odpowiednie środki, które pozwoliły nam na
doprowadzenie do odsłonięcia tej tablicy, z udziałem władz miasta i powiatu oraz
kierownictwa Zarządu Wojewódzkiego naszego Stowarzyszenia. Mszę Świętą odprawił
i tablicę poświęcił ksiądz prałat Stanisław Jurek – proboszcz parafii p. w. Św.
Mateusza.
- W jakim stopniu udało się udokumentować ilość deportowanych do III Rzeszy z
powiatu mieleckiego ?
Z tego co zebrał Pan Jan Jemioło, ilość ta wynosi około 3.700 osób wywiezionych
z rejonu mieleckiego. Oparł się on na informacjach otrzymanych z poszczególnych
gmin. O 78 wywiezionych osobach do dziś nic nie jest wiadomo co się z nimi
stało. Wiadomo mi przecież – z moich życiowych doświadczeń, że Niemcy nie
przejmowali się losem robotników zagranicznych w ostatnich miesiącach wojny. Gdy
na przykład sami chowali się po schronach, to z kolei więźniowie obozów i
robotnicy przymusowi wystawiani byli na grad bomb lecących z nieba. Ludzie
ginęli rozerwani przez bomby i równocześnie ślad po nich ginął. Dlatego o tychże
osobach brak jest nieraz wszelkich informacji i uważa się je jako zaginione.
- Co należy Panu życzyć ?
- Przede wszystkim zdrowia, bo ono w dzisiejszych czasach jest niezwykle cenne i
potrzebne. Poza tym takiego załatwiania spraw i stworzenia takich możliwości,
aby każdy nasz petent wychodził od nas zadowolony.
-Dziękuję za rozmowę i życzę Panu samych sukcesów.
Rozmawiał: Jacek Krzysztofik
|